czwartek, 20 listopada 2014

Podarowałam sobie odrobinę luksusu - Złoto i Perły

Listopadowy wieczór do doskonały czas na rozgrzewającą kąpiel. Postanowiłam zarezerwować sobie chwilę, by skorzystać z odprężającej, ciepłej kąpieli. Zastanawiałam się nad kąpielą Kleopatry, w końcu o jej urodzie krążyły legendy. Ponoć gładką, alabastrową skórę zawdzięczała regularnym kąpielom w mleku i miodzie. Może po takiej kąpieli jakiś Cezar padnie u mych stóp?

W końcu zamiast mleka wybrałam złoto i szampan. Zapisałam się na Ceremonię Złoto i Perły. Rytuał rozpoczął się od kąpieli w złotym nektarze o aksamitnej konsystencji. Drobinki bursztynu i złota pobudzają skórę do produkcji elastyny i kolagenu a szampan (jak to szampan) poprawia samopoczucie.

Po kąpieli przyszedł czas na peeling, oczywiście również z drobinkami złota, ale też z kawiorem, olejkami z jojoba i pestek winogron. Taki peeling to nie tylko usunięcie naskórka, ale też bomba witamin i mikroelementów. Następnym etapem okazał się masaż na delikatnej i subtelnej galaretce. Pod koniec masażu Pani Justyna zwilżyła ręce, a to sprawiło, że galaretka przemieniła się w delikatną emulsję. Wreszcie przyszedł czas na złotą Maskę Bogini z kwasami owocowymi, które dodają skórze blasku. Po jej nałożeniu zostałam owinięta folią i przykryta kocykiem. Odpoczywałam w tym kokonie ok. 30 min., ale dla mojej skóry wskazówki zegara poruszały się w tym czasie wstecz, ponieważ po zabiegu odkryłam, że jest wyraźnie napięta i błyszcząca złotym pyłem.

Ekskluzywna Ceremonia była nie tylko pielęgnacją ciała, dzięki połączeniu pierwiastków luksusu i finezji, ale też pielęgnacją ducha. Doskonała propozycja przed wydarzeniami, kiedy musimy olśniewać blaskiem. Z pewnością powtórzę ją przed balem sylwestrowym.

czwartek, 9 października 2014

Cudowna Ceremonia Chocolate & Pistachio


Piękna jesień za oknami, choć wiejące od paru dni wiatry sprawiają, że czasem mam ochotę zaszyć się przy kominku pod kocykiem i rozkoszować się spokojem i ciepłem. Właśnie z taką myślą przedwczoraj wieczorem zrobiłam sobie kubek gorącej czekolady i zajęłam strategiczne miejsce w fotelu z laptopem na kolanach. Bez konkretnego celu przeglądałam kolejne strony, gdy natknęłam się na stronę zapisaną jako ulubione. Weszłam na stronę Dworu Elizy by sprawdzić, czy nie pojawiły się czasem nowe zabiegi, z których mogłabym skorzystać. I faktycznie, szybko zarezerwowałam termin i tym sposobem wczoraj znalazłam się w zaciszu SPA.

Zdecydowałam się na Ceremonię Chocolate & Pistachio, zarekomendowaną mi przez Panią Anię jako odżywczo-relaksująca ceremonia, idealna dla każdego rodzaju skóry. No to sprawdźmy...

Jak przy wielu innych ceremoniach na początek peeling całego ciała. I tu zaskoczenie – kremowy peeling pachniał tak doskonale, apetycznie i pistacjowo, że miałoby się ochotę go jeść. To nie pierwszy peeling w moim życiu, ale z tak urzekającym zapachem kosmetyku jeszcze chyba nigdy się nie spotkałam.

Po peelingu przyszedł czas na masaż i kolejne zdziwienie – nie by to zwykły masaż, lecz masaż ciepłą czekoladą. Wspaniały relaks dla ciała i ducha. Nie pomyślałam tylko żeby dopytać, czy to prawdziwa czekolada, taka do jedzenia, czy też produkt kosmetyczny. Zapach był prawdziwie czekoladowy.

Szybkie zmycie czekolady i przeszłyśmy do następnego etapu ceremonii – maski na ciało Czekoladowy Pudding, po której nałożeniu zostałam owinięta folią, przykryta kocykiem i pozostawiona na chwilę odprężenia. Po ok. 15 minutach zmyłam maskę i Pani Ania ponownie wmasowała w moje ciało delikatny krem. Zaskoczył mnie powrót do wspaniałej, pistacjowej nuty zapachowej z początku zabiegu.

Chyba się skuszę i kupię w Dworze Elizy ten krem, żebym w domu mogła powracać do wspaniałej atmosfery SPA. Skoro już po jednym zabiegu moja skóra jest pięknie nawilżona i wygładzona to co się stanie przy regularnym używaniu?

wtorek, 9 września 2014

Wspaniała Ceremonia Wellness Kwiat Lotosu


Nieuchronnie nadchodzi jesień. Mimo pięknej pogody, nie sposób przeoczyć zmieniających się kolorów koron drzew, gdzie żółcie i czerwienie zastępują powoli dotychczasową świeżą zieleń. Razem ze zmieniającymi się barwami za oknem przyszła mi ochota na jakiś przyjemny zabieg, lecz zamiast soczystych owocowych aromatów miałabym ochotę raczej na coś otulającego i relaksującego.

Po przejrzeniu propozycji Centrum Kosmetycznego Dworu Elizy zaintrygowała mnie ceremonia wellness Kwiat Lotosu. Wybrałam się na nią wczoraj wieczorem i dziś mogę podzielić się swoimi doznaniami.

Na początek dokładny peeling całego ciała. Ale nie taki zwykły peeling, tylko z dodatkiem alg Laminaria digitate. Algi to bogactwo dobroczynnych składników, mikroelementów i witamin, które mają działanie antycellulitowe, regenerujące i odżywcze. Po takim przygotowaniu skóry przyszła pora na wspaniałą relaksującą maskę zawierającą białą i różową glinkę oraz ekstrakty z kwiatów wiśni i lotosu. Maska sama w sobie przywraca skórze blask i dostarcza dużą dawkę substancji odżywczych, ale żeby dodatkowo wzmocnić jej działanie zostałam umieszczona w kapsule SPA. Kapsuła wygląda dość futurystycznie, ale już od pierwszych chwil w niej spędzonych towarzyszyło mi uczucie błogiego odprężenia. Już dla samej kapsuły warto było skorzystać z zabiegu.

Po wspaniałej kąpieli nadszedł czas na wmasowanie balsamu do ciała. Ta sama linia zapachowa, w składzie kwiat lotosu i wiśni wzbogacone kolagenem, elastyną i perłą oraz łagodne ruchy Pani kosmetolog sprawiły, że po nałożeniu balsamu wcale nie miałam ochoty wyjść. Mimo że zabieg trwał aż 90 minut, jak dla mnie mógł jeszcze trwać i trwać... Na dodatek jego promocyjna cena 99 zł zachęciła mnie do zrobienia niespodzianki mojej Mamie. Wykupiam dla niej voucher na ten zabieg z okazji jej zbliżających się imienin. Już wiem, że to będzie doskonały prezent.

wtorek, 8 lipca 2014

Na naukę nigdy nie jest za późno

Niedawno świętowaliśmy z mężem siódmą rocznicę ślubu. Sprawdziłam sobie jak nazywa się siódma rocznica. Okazuje się, że miedziana lub wełniana. Przestraszyłam się, że jeśli mąż się o tym dowie, to dostanę w prezencie wełniane skarpety ;-) Do diamentowych i brylantowych godów jeszcze nam trochę brakuje, wtedy mogłabym marzyć o biżuterii.

W romantycznych okolicznościach mąż wręczył mi piękną, ozdobną kopertę. Kamień spadł mi z serca widząc że skarpety się do niej na pewno nie zmieściły. Okazało się, że o nazwach rocznic ślubu mąż nie ma bladego pojęcia i dostałam od niego świetny prezent, a mianowicie voucher na kurs masażu dla dwojga.

Zarezerwowaliśmy sobie termin w piękny piątkowy wieczór i wybraliśmy się do Dworu Elizy. Powitał nas wspaniały chłód panujący w kamiennych, nastrojowych gabinetach. Doskonała odmiana po upale panującym za oknami. Przy blasku świec Pani Ewa pokazała nam krok po kroku, jak powinien wyglądać masaż i na co powinniśmy zwracać uwagę, by był on maksymalnie przyjemny i przynoszący ulgę napiętym mięśniom. Szybko okazało się, że to co do tej pory wykonywałam na mężu i nazywałam szumnie masażem było raczej nieporadnym „mizianiem pleców”. Niesamowite jak wielu istotnych rzeczy można dowiedzieć się w ciągu godziny. Teraz już wiem, jaka powinna być kolejność ruchów, ich natężenie i właściwa technika.

Po powrocie do domu testujemy i testujemy zdobytą wiedzę, by niczego nie zapomnieć. W sumie ten mój mąż to sprytna bestia. Dostałam genialny prezent z którego jestem niezwykle zadowolona, ale to przecież on ma z tego prezentu najwięcej przyjemności. Na kim miałabym trenować jak nie na nim?

Przy okazji sprawdziłam jakie rocznice ślubu czekają mnie w najbliższych latach. Blaszana, gliniana, cynowa, stalowa... Nie będę na razie informować męża, że w ogóle rocznice ślubu mają jakieś nazwy. Oświecę go dopiero na trzydziestą rocznicę – perłową, później będzie rubinowa, diamentowa... Tylko czy on wytrzyma ze mną tyle lat?

wtorek, 24 czerwca 2014

Szukam testerki, która opowie nam czym jest Marine Colagen Treatment

W Centrum Kosmetycznym Dworu Elizy nowości. Trzy nowe zabiegi anti-age do twarzy sprawiają, że powitamy lato z promienną, gładką i idealnie nawilżoną twarzą. Opiszę Wam zabieg, który jest prawdziwym hitem, a jego wspaniałe efekty utrzymują się naprawdę długo. Jeden szkopuł w tym, że znam tylko teorię. Jeszcze tego zabiegu nie testowałam. O to poproszę Was. Śledźcie naszego facebooka, szczegóły już niebawem.

Tymczasem parę słów, dla kogo zabieg jest skierowany. Marine Collagen Treatment to głębokie odżywienie i wygładzenie zmarszczek skierowane do Pań, których skóra potrzebuje głębokiego nawilżenia. A kto by nie potrzebował? Zanieczyszczone środowisko, klimatyzowane pomieszczenia i nieostrożne opalanie sprawiają, że nasza skóra jest nadmiernie przesuszona. Tak z ręką na sercu, która z nas wypija zalecane 2 litry wody mineralnej dziennie? Chylę czoła przed tymi, które sumiennie tego pilnują.

W nie sprzyjającym środowisku skóra się odwadnia. A kiedy się odwadnia, wtedy przedwcześnie się starzeje i pojawiają się zmarszczki. Zabieg Marine Collagen Treatment nie tylko wygładzi drobne zmarszczki spowodowane odwodnieniem skóry, ale też stworzy barierę ochronną przeciw odparowaniu wody z zewnętrznych warstw naskórka. Aktywne składniki, jakie wykorzystamy w zabiegu to m.in. peptydy morskiego kolagenu ze skóry rekina żarłacza (czy widziałyście kiedyś rekina z przesuszoną skórą?) i czerwone algi bogate w żelazo, witaminy i aminokwasy. Prawdziwa morska uczta dla skóry.

Zabieg potrwa 60 minut. Na początek demakijaż, oczyszczenie i peeling, później nawilżenie i masaż twarzy (nie zdradzam wszystkich szczegółów, zaznaczam tylko kolejność czynności, abyście wiedziały, czego się spodziewać). Później przyjdzie czas na maskę i krem, osobny na twarz i szyję a osobny na okolice oczu. A na koniec zachwycone spojrzenie na widok własnego odbicia w lustrze.

Już nie długo ktoś z Was na własnej skórze będzie mógł przekonać się jakich spektakularnych efektów można spodziewać się po Marine Collagen Treatment.

A tymczasem śledźcie naszego facebooka, szczegóły już wkrótce.
Sanus per aquam

wtorek, 3 czerwca 2014

Zabieg dotleniający na twarz BEAUTY ENHANCER

Doczekałam się w końcu wyczekiwanego zabiegu. Dużo sobie po nim obiecywałam i nie zawiodłam się. Pani Ania zaczęła od demakijażu i przystąpiła do peelingu, który przygotował skórę do dalszych „procedur”. Jakby przyjemności było mało, peeling połączony był z delikatnym masażem, który poprawia owal twarzy i pobudza układ krwionośny i limfatyczny. To oczywiście informacje usłyszane w trakcie zabiegu od Pani Ani. Ja wiedziałam tylko, że masaż jest przyjemny a nawet bardzo przyjemny.
 Po masażu nadszedł czas najpierw na nałożenie emulsji (zwanej fachowo koncentratem dotleniającym zawierającym koktajl witamin, mikro i makroelementów), która zapobiega starzeniu się skóry a po nim maskę. Pani Ania najpierw nałożyła mi na twarz „gumową substancję”, którą pokryła srebrną folią. Substancja okazała się ujędrniającą maską ze Spiruliną – niebieską algą, którą stosowali już Aztekowie. 
Aztecs harvesting blue-green algae from lakes in the valley of Mexico. Drawing in Human Nature, March 1978. (by Peter T. Furst).
Co prawda 400 lat temu była ona składnikiem diety, a nie kosmetyków, ale już wtedy dostrzeżono jej właściwości zbawienne dla organizmu. Pierwszy raz w życiu usłyszałam o Spirulinie, więc po powrocie do domu zaraz przeprowadziłam śledztwo, by dowiedzieć się cóż to takiego i wyniki mnie zaskoczyły. Spirulina jest dobra na wszystko. Nawilża, działa przeciwutleniająco, nadaje się doskonale zarówno do cery tłustej i trądzikowej, którą odżywia i regeneruje, oraz do cery suchej, zniszczonej i dojrzałej, którą wygładza i ujędrnia. W internecie znalazłam zdjęcia pokazujące sposób pozyskiwania alg. Zobaczcie jak suszą się na słonecznej plaży (zdjęcie na dole).
 
Tymczasem na mojej twarzy maska z folią zastygły w jedną całość tak, że po zakończeniu tej części zabiegu Pani Ania z łatwością zdjęła je "w jednym kawałku" a w ich miejsce nałożyła krem dotleniający, wmasowując go delikatnie w skórę. Moje twarz stała się wyraźnie bardziej napięta, jak po liftingu, nawilżona i wygładzona. Gorąco polecam, warto było na ten zabieg trochę poczekać.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Miał być zabieg na twarz a były odchody azjatyckiego futrzaka

Zaintrygował Was tytuł posta? Pewnie wyobrażacie sobie dziwne składniki kosmetyków, typu pancerze żuków, zwierzęce sadło, olej z wątroby wieloryba czy śluz ślimaków. Używa się ich powszechnie i jest to niezwykle ciekawy temat (muszę go dla was zgłębić w przyszłości) ale nie tym razem. Posłuchajcie...
Za oknem piękna pogoda, wobec czego postanowiłam dziś wybrać się do Centrum SPA żeby zasięgnąć rady jak „odświeżyć” twarz, by w końcu przestała być szara i zmęczona. Po krótkiej konsultacji i chwili namysłu Pani Magda zaproponowała mi zabieg dotleniający Beauty Enhancer. Jego nazwa niewiele mi powiedziała, więc poprosiłam o więcej szczegółów. Usłyszałam, że po zabiegu twarz nabierze zdrowego blasku, sprężystości i wigoru. Zabieg poprawi metabolizm komórkowy, silnie dotleni komórki i zapewni im lepsze odżywienie, a polecany jest od 30 roku życia, kiedy obserwujemy pierwsze oznaki starzenia. W tym momencie zawahałam się. Po 30 roku życia – zgadza się, ale pierwsze oznaki starzenia? To nie dla mnie. To mnie nie dotyczy. Trzecie, albo czwarte owszem, ale pierwsze? Na szczęście Pani Magda uspokoiła mnie, zapewniła że trochę sprawę wyolbrzymiam i ustaliła termin zabiegu.
Niestety okazało się, że w terminie, kiedy pasował mi zabieg nie ma już wolnych miejsc, ponieważ wszyscy terapeuci są zajęci. Trzeba było wczoraj zadzwonić i umówić się, ale nic straconego. Zeszłam do restauracji i zaszyłam się na kanapie. Poprosiłam kelnera, aby polecił mi coś ciekawego i wyjątkowego. W odpowiedzi usłyszałam o kawie Kopi Luwak. Nigdy o takiej kawie nie słyszałam, warto spróbować. Zanim jeszcze kawa wylądowała na moim stoliku, dowiedziałam się o niej trochę więcej i z każdą chwilą moje oczy stawały się coraz większe ze zdziwienia.
Kawa Kopi Luwak pochodzi z Wietnamu a w jej „produkcji” pomagają zwierzaki zwane łaskunami. Łaskuny bardzo lubią kawę (oczywiście nie taką w filiżankach, tylko owoce rosnące na krzaczkach), wobec czego zajadają ją, wybierając przy tym tylko najbardziej dojrzałe. Każdy owoc, który wchodzi z jednej strony łaskuna, nieuchronnie wychodzi z drugiej strony. Na to tylko czekają ludzie. Zbierają nadtrawione ziarna i poddają dalszej obróbce tak, jak każdą inną kawę. Ze względu na „unikatowy proces produkcyjny” jest to jedna z droższych kaw na świecie, a łaskuny na plantacjach traktowane są lepiej, niż pracujący tam ludzie. Aby podnieść walory smakowe kawy dokarmia się je wanilią i innymi aromatycznymi dodatkami, których nuty odnaleźć można później w gorącym napoju.
Zastanowiłam się, czy gdybym dowiedziała się tych wszystkich informacji przed zamówieniem, zdecydowałabym się na Kopi Luwaka? Na pewno tak, jeszcze prędzej ;-) I bardzo dobrze, bo samo pochodzenie kawy nie było jedynym zaskoczenie, jakie spotkało mnie tego dnia. Zamiast spodziewanej filiżanki kawy, na moim stoliku wylądowało urządzonko przeznaczone do parzenia jej na oryginalny, wietnamski sposób.
Choć smakosze kawy uważają mieszanie jej z mlekiem za profanację, to jednak w Wietnamie w taki sposób również jest serwowana. Nie używa się tu jednak zwykłego mleka, które w tamtejszym klimacie zbyt szybko się psuje, lecz słodzonego mleka skondensowanego. Znajduje się ono w filiżance jeszcze przed zaparzaniem, w przeciwieństwie do naszych metod wlewania mleka już po przyrządzeniu napoju. Na filiżance umieszcza się metalową zaparzarkę z otworami w dnie, do której wsypuje się zmieloną kawę. Ubija się ją nakręcając metalową, dziurkowaną płytkę na gwintowany trzpień, po czym naczynie uzupełnia się gorącą wodą. Woda przesącza się przez zwartą warstwę kawy i powoli skapuje do filiżanki. Cały proces trwa do kilkunastu minut, po których uzyskuje się aromatyczny napar. W Dworze Elizy, zupełnie jak w Wietnamie cały mój stolik wypełnił się akcesoriami potrzebnymi do jej zaparzenia oraz pojemnikiem z kawą. Samodzielnie mogłam dokonać całego rytuału zaparzania. Bardzo kusiło mnie bliższe przyjrzenie się samej kawie. Ziarenka wyglądały zupełnie tak, jak wszystkie pozostałe ziarna kawy, różniły się tylko wielkością: jedne były mniejsze, drugie większe, nie tak jak kawy kupowane w sklepach, których ziarna są dokładnie identyczne, jakby dopiero wyszły z fabryki a nie plantacji. I jeszcze jedna rzecz odróżniała te ziarna od innych. Zapach. Proszę tylko, powstrzymajcie się w tym miejscu od komentarzy, ale owszem, wąchałam tą kawę. I wbrew wcześniejszym przypuszczeniom pachniała cudownie, aksamitnie i egzotycznie. 
Siedziałam sobie w zacisznej kawiarni, za oknami widziałam zieloność parku i delektowałam się kawą. Po zaparzeniu można ją wymieszać od razu z mlekiem, lub pozwolić by pozostało na dnie i osłodziło jedynie ostatnie łyki kawy. I tu umyśliłam sobie chytry plan. Chciałam spróbować tej kawy zarówno z mlekiem, jak i bez, ale przecież nie będę zamawiała dwóch filiżanek naraz. Wobec tego odpiłam połowę (bez mleka, które znajdowało się na dnie) a później dopiero wymieszałam ją. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę jej słodszą wersję, choć na co dzień kawę piję nie słodzoną. A smak? Całkowicie wyjątkowa, bardzo wyrazista, mocna i lekko kwaskowata a do tego niezwykle aksamitna. Posiadając o niej wiedzę, jaką przed chwilą zdobyłam do barmana, czułam nie tylko ukryty aromat wanilii, ale też egzotyczny zapach azjatyckiego wiatru (jeśli tylko wiatr może mieć zapach, ja uważam, że tak). Cena kawy (39 zł) jest naprawdę niewygórowana, jak na tak odległą wyprawę, choćby tylko oczami wyobraźni. Wybrałam się do Dworu Elizy po relaks dla ciała, a tu niespodziewanie zastałam egzotyczna przygodę i prawdziwy relaks dla ducha.

poniedziałek, 26 maja 2014

Ceremonia na twarz SensiSkin Garden




Po rytuale saunowym właściwie nie potrzebuję żadnych zabiegów. Moja skóra jest nadal gładka i delikatna, a chciałam coś dla Was przetestować i coś opisać. Z takim zamysłem weszłam do SPA i poprosiłam Anię o radę.
  • OK, skoro jesteś taka idealnie gładka, to może zróbmy coś z twoją twarzą – odpowiedziała.
  • Co jest nie tak z moją twarzą??? - zapytałam zdziwiona. Owszem, nie mam już osiemnastu lat i, owszem, może nie dbam o nią tak jak powinnam ale żeby aż tak? - To może jakiś przeszczep? - Zażartowałam niepewnie.
  • Doskonały pomysł – skwitowała mnie Ania – ale zanim przejdziemy do tak drastycznych środków, proponuję ceremonię na twarz. Łuszczy ci się delikatnie skóra na czole. Zastosujemy linię kosmetyków do cery wrażliwej, które odżywią, nawilżą cerę i złagodzą podrażnienia.
Przestałam się droczyć i w duchu przyznałam Ani rację. Od razu przystąpiłyśmy do dzieła. Po szybkim demakijażu nałożyła mi „coś” na twarz. Poprosiłam o objaśnienie, aby móc dokładniej Wam to opisać. Okazało się, że jest to peeling. Dziwne, nie jestem ekspertem i do tej pory myślałam, że peeling musi być szorstki, żeby, mówiąc dobitnie, zedrzeć wierzchnią warstwę skóry. Okazało się, że owszem, tak działa peeling mechaniczny, ale może być też peeling enzymatyczny, który rozpuszcza martwą warstwę naskórka. Co ciekawe, peeling nałożony w postaci maski zastygł i Ania zdjęła go w jednym kawałku, po czym przystąpiła do masażu twarzy przy pomocy galaretki ryżowej. Bardzo lubię galaretki, ich świeżość i konsystencję, ale w połączeniu z masażem twarzy to już prawie raj.
Masaż trwał chyba około pół godziny i był tak niesamowicie odprężający, że polecam go wszystkim z pełną odpowiedzialnością. Masaż ciała jest zawsze cudowny, ale masaż twarzy go przebija całkowicie. Nie wiem, czy na pewno poprawia owal twarzy lub ujędrnia (po zabiegu mój owal pozostał bez zmian ;-), ale relaksuje maksymalnie. Po masażu przyszedł czas na matującą maseczkę ziołową i tutaj zdziwienie: przyzwyczaiłam się już do „egzotycznego” składu kosmetyków. Zawsze pytam co się w nich znajduje i dowiaduję się o ekstraktach z papai i passiflory, proszku z lotosu i nektarze z kiwi. A tym razem? Pietruszka, koper, bazylia... swojskie zioła najlepiej rozjaśniają przebarwienia i ściągają pory (ha ha, uwielbiam to określenie...). Po maseczce Ania wmasowała mi w skórę łagodzący krem.

Jeśli miałabym jednym słowem skwitować ten zabieg, to stwierdziłabym, że polecam gorąco, najbardziej ze względu na genialny masaż. To był najprzyjemniejszy masaż, jakiego w życiu doświadczyłam.

poniedziałek, 19 maja 2014

Babski wieczór w SPA

W czwartek postanowiłyśmy z dziewczynami spędzić babski wieczór w SPA. Zrelaksować się, pośmiać, porozmawiać na poważne tematy i poplotkować.
We cztery przyjechałyśmy wieczorem do Dworu Elizy i zaczęłyśmy od lampki wina. A że w większości byłyśmy bezpośrednio po pracy i nie zdążyłyśmy w domu zjeść obiadu, zamówiłyśmy Brytfannę Gospodarza. Dostałyśmy całą brytfannę grillowanych mięs i warzyw, a do tego dipy i kiszone ogórki. Najadłyśmy się tak nieprzyzwoicie, że potrzebowałyśmy chwili oddechu, by móc wstać od stolika. Kierowane wyrzutami sumienia postanowiłyśmy skorzystać z fitnessu i spalić kalorie na bieżni i rowerkach. Nie był to najlepszy pomysł, ponieważ ledwo mogłyśmy się poruszać z pełnymi brzuchami. Przegrupowałyśmy się na basen, by tam wypocząć i się zrelaksować. To był strzał w dziesiątkę. Po chwili leniwego pływania (a raczej unoszenia się na wodzie) zdecydowałyśmy się na rytuał saunowy. Najpierw weszłyśmy do sauny, by posiedzieć chwilę w ciszy i z przymkniętymi oczami. Po chwili odprężenia, kiedy zrobiło się naprawdę gorąco, prowadzący rytuał Pan Paweł rozdał nam pojemniczki z delikatnym peelingiem. Po dokładnym wmasowaniu go w całe ciało i jeszcze kilku chwilach spędzonych w saunie, wyszłyśmy z niej, by spłukać resztki specyfiku i schłodzić się na leżakach przy basenie. Skorzystałyśmy z pysznego, orzeźwiającego ponczu z kawałkami pomarańczy, arbuza i chyba melona. Do tego częstowałyśmy się mrożonymi cząstkami grapefruita i winogron. Kiedy już wypoczęłyśmy przy dźwiękach muzyki sączącej się z głośników, znowu przeszłyśmy do sauny. Tym razem po podgrzaniu wmasowałyśmy w skórę balsam miodowy a po nim krem jogurtowy. Było przy tym sporo śmiechu, bo w gorącej atmosferze sauny zastanawiałyśmy się, czy wmasowujemy w siebie jeszcze krem, czy już swój własny pot. Musiał to być jakiś specjalny krem, który wchłania się w wysokiej temperaturze. Taki domowy krem lub balsam chyba spłynąłby po nogach razem z potem? Właściwie to nie wiem, nigdy do tej pory nie kremowałam się w saunie, może wy macie jakieś doświadczenia w tej kwestii? W każdym razie ten krem wchłonął się doskonale. Po wyjściu z sauny efekt był piorunujący. Usiadłyśmy na leżakach by wypocząć. Nie mogłyśmy uwierzyć, że w tak krótkim czasie skóra może stać się aż tak gładka i delikatna. 

Goście hotelowi pływający w basenie patrzyli się na nas dziwnym wzrokiem, kiedy przez dobre dziesięć minut dotykałyśmy z niedowierzaniem swoich rąk, ramion i nóg. Cały rytuał odprężył nas do tego stopnia, że nie miałyśmy ochoty ruszać się z leżaków (nie bez znaczenia był fakt, że tuż obok ustawiona była misa z ponczem. Do tej pory nie ustaliłyśmy, czy melon w nim był, czy nie, jednak bez wątpliwości wyczułyśmy tam delikatną nutą alkoholu, co również nie pozwoliło nam się stamtąd oddalić). Dopiero gdy poncz „dobiegł końca” odświeżyłyśmy się raz jeszcze i przegrupowałyśmy się do restauracji. Czułyśmy się trochę nieswojo z oklapniętymi włosami i brakiem makijażu, gdy tymczasem rozpoczynał się koncert. Na szczęście ukryłyśmy się przy najodleglejszym stoliku i próbowałyśmy zgadywać tytuły utworów. Pan Maciej pięknie grał na pianinie standardy jazzowe i utwory z muzyki filmowej. Stworzył świetny nastrój, szkoda tylko, że nie jesteśmy zbyt uzdolnione muzycznie. Poddałyśmy się szybko i przestałyśmy odgadywać wykonawców. Inni goście wykazali się chyba większym obyciem, bo z łatwością wymieniali tytuły i kompozytorów. Cóż, nie można być doskonałym we wszystkim ;-)
Na koniec spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka: widowiskowy pokaz płonącej wieży z Sambuki. Kelner ustawił wieżę z kieliszków po których spływał płonący alkohol. Po przyjściu do domu zaraz sprawdziłam czym jest ta sambuka. Okazuje się, że to włoski likier anyżkowo-ziołowo-owocowy podawany najczęściej w sposób "con la mosca" – do likieru wrzuca się nieparzystą liczbę ziaren kawy i podpala powierzchnię. Gdy alkohol się wypali, zdmuchuje się płomień i wypija napój a ziarna kawy żuje.

To był niezapomniany wieczór i koniecznie będziemy musiały go powtórzyć, tyle, że ilość chętnych ciągle rośnie. Gdy opowiadam o tym wypadzie znajomym, każda chce się do nas dołączyć. Tylko jak my się później wszystkie pomieścimy w saunie???

wtorek, 13 maja 2014

Oczyszczająca kąpiel po męczącym dniu

Korzystając z wiosennej aury wybrałam się z przyjaciółmi na Śnieżnik. Wyruszyliśmy skoro świt i szybko dotarliśmy do Międzygórza.
 
 Zachwyciły nas zabudowania w stylu tyrolskim, z przepięknymi rzeźbieniami, krużgankami, balkonikami i balustradami, wciśnięte ciasno między górskie zbocza. Część z nich co prawda lata świetności ma już za sobą, widać jednak, że większość przeżywa swoją drugą młodość w rękach nowych właścicieli, którzy remontują je, starając się przy tym zachować wszystkie detale architektoniczne. 

 Po krótkiej sesji fotograficznej w centrum Międzygórza oraz przy wodospadzie Wilczki, wyruszyliśmy szlakiem w stronę najwyższego szczytu Ziemi Kłodzkiej. Szliśmy wśród pięknego lasu budzącego się do życia, a że przygotowaliśmy się do wędrówki solidnie, wypatrywaliśmy oczy w poszukiwaniu występującego tu ponoć muflona (sprawdziliśmy w internecie, że wygląda jak koza z potężnymi baranimi rogami). Muflona nie spotkaliśmy. Może zbyt głośno wyrażaliśmy swoje zachwyty nad cudami przyrody i łaskawością pogody, która jakby na nasze życzenie rozgoniła chmury. Im dalej szliśmy, tym nasz zapał słabł, aż wynurzyliśmy się ponad górną granicę lasu. Jeszcze tylko ostatnie, najbardziej strome podejście i znaleźliśmy się przed schroniskiem. Połowę naszej grupy ogarnęła radość i duma z osiągnięcia szczytu. Było to jednak uczucie krótkotrwałe. Czar prysł, gdy druga połowa (ta, która na Śnieżniku bywała już wcześniej) wyjaśniła pozostałym, że to jeszcze nie jest cel naszej wędrówki, a od schroniska do szczytu dzieli nas jeszcze „parę kroków”. Gdy w końcu zdobyliśmy wietrzny i bezleśny szczyt, naszym oczom ukazała się panorama całej Ziemi Kłodzkiej. Zapomnieliśmy o odciskach i zmęczeniu i chłonęliśmy niezapomniane widoki. Przegonił nas dopiero wiejący nieustannie zimny wiatr. Zbudowaliśmy jeszcze na pamiątkę wieżyczkę z kamieni, pochodzących z dawnej wieży widokowej i ruszyliśmy w dół. Po dotarciu do domu byliśmy wymęczeni i zziębnięci. Nie pomogła nawet gorąca herbata z sokiem malinowym. Przemarzłam do szpiku kości.

Zaczęłam zastanawiać się nad sposobami rozgrzania i wtedy przypomniałam sobie rozmowę z Panią Sandrą sprzed kilku dni, kiedy w gabinetach SPA Dworu Elizy buszowały ogromne maskotki lwów. Próbowały wejść do kapsuły SPA, ale przestraszyły się, że zamokną im pluszowe futerka. Rehabilitantka opowiadała im o kilku programach dostępnych w kapsule: redukujących stres i odprężających, redukujących cellulit, wzmacniających działanie kosmetyków. Zaintrygował nas wtedy program „szkockie przebudzenie” i próbowaliśmy zgadywać, czym różni się przebudzenie w Szkocji od naszego. Nie dowiedziałam się do końca na czym polega, może kiedyś ten program dla Was przetestuję i opiszę. Tymczasem przypomniałam sobie o jeszcze jednym programie, o jakim mówiła Sandra. Zapisałam się na kąpiel w kapsule z programem „naturalne oczyszczenie”. Głównym zadaniem zabiegu jest oczyszczenie organizmu i usunięcie z niego toksyn, ale mi zależało na czymś innym. Pragnęłam ciepła. 
Kiedy przemarznięta weszłam do kapsuły pojawił się przyjemny i co najważniejsze, ciepły deszcz, jakby tropikalny. Temperatura rosła, aż poczułam się ciepło i przytulnie, niczym w saunie. Później pojawiły się na przemian zimne i ciepłe natryski i bicze wodne. Na dodatek środek kapsuły zaczął wibrować, co odebrałam jako delikatny masaż. Odprężyłam się całkowicie i rozgrzałam, a przy okazji wyszłam z zabiegu z „nie swoją” skórą: doskonale oczyszczoną i nawilżoną. Centrum SPA zaczyna mnie powoli uzależniać.

A może planujecie zabieg, który chcielibyście, abym dla Was przetestowała? Dajcie znać, a ja zrobię to z wielką przyjemnością.

wtorek, 22 kwietnia 2014

O tym jak moje plany spaliły na panewce a po Centrum SPA paradowały lwy


Kwiecień, jak w przysłowiu, przeplata lato i zimę. Tydzień temu sypał śnieg, później grad, a dziś zza chmur wygląda słońce i wprawia wszystkich w doskonały nastrój. Aż chce się śpiewać i tańczyć. Pełna energii zaplanowałam aktywny dzień. Najpierw chwila w sali fitness (wstyd się przyznać, ale przy świątecznym stole daleka byłam od umiaru), potem wizyta w centrum SPA (moje dłonie pilnie potrzebują pomocy po przedświątecznych porządkach) a na koniec relaks w basenie i strefie saun.
Przypomniało mi się, jak w ubiegłym tygodniu w doskonałym nastroju stawiłam się w Centrum Odnowy Biologicznej, chcąc skorzystać z atmosfery relaksu i odprężenia. I tu spotkała mnie niespodzianka. Zamiast spodziewanej ciszy – gwar, śmiech i tańce. Między gabinetami biegają lwy i korzystają z zabiegów. Podpytałam Pani Sandry co się tu właściwie dzieje i okazało się, że lew o dwóch ogonach zstąpił z herbu Bystrzycy Kłodzkiej i wraz ze swą wybranką udał się do Długopola-Zdroju na spontaniczny wypad do SPA oraz kolację przy świecach. Nastrój wesołej zabawy udzielił się pracownikom i gościom Hotelu, wobec czego tanecznym korowodem przemierzaliśmy wszystkie zakamarki Dworu Elizy. Brzmi to tak abstrakcyjnie, że załączam krótki film z tego wydarzenia, byście mogli sami to zobaczyć.


A zaplanowany relaks w SPA? Cóż, postanowiłam przyjść innym razem.

piątek, 18 kwietnia 2014

Kiwi & Citrus czyli wiosenna bomba witaminowa

Od czego zacząć? Tyle wspaniałych zabiegów, że nie wiedziałam na co się zdecydować. Za oknami piękna wiosna, świat budzi się do życia po zimowym letargu. Miałam ochotę na coś ożywczego, świeżego i pachnącego owocami. Z taka myślą skierowałam swe kroki do Centrum SPA. Kto jak kto, ale Pani Ania z pewnością doradzi mi jak nikt inny. Kiedy, po krótkiej rozmowie, zaproponowała mi Ceremonię Wellness na ciało Kiwi & Citrus zabrzmiało to tak, jakby umiała czytać w myślach. Czekało mnie 90 minut odprężenia i relaksu. Bez namysłu udałam się do gabinetu zabiegowego i poddałam się doświadczonym dłoniom terapeutki.


Na początek peeling egzotyczny, który oznaczał dla mnie eksplozję aromatów tropikalnych owoców. Pani Ania wyjaśniła, że ten zniewalający zapach to efekt połączenia skórki pomarańczy, ekstraktu z ananasa i pudru z nasion lotosu.

Kryształki soli morskiej delikatnie masowały, oczyszczały, wygładzały skórę i wraz z proszkiem z lotosu przygotowywały ją do następnych zabiegów. Po takim wstępie byłam gotowa na relaksujący masaż galaretką jabłkową, która pod wpływem kontaktu ze skórą zmieniała się stopniowo w delikatną emulsję. Pani Ania opowiadała o zbawiennym działaniu substancji zawartych w jabłkach, o polifenolach i nienasyconych kwasach tłuszczowych, które zmiękczają skórę, wzmacniają jej funkcje ochronne, opóźniają procesy starzenia, chronią przed utratą wody i lekko ją napinają, a ja tymczasem odpływałam do krainy relaksu i odprężenia. Na chwilę powróciłam tylko, gdy terapeutka przystąpiła do kolejnego etapu ceremonii i zaczęła nakładać na moje ciało delikatny zielony żel. Ciekawość nie pozwoliła mi nie dowiedzieć się cóż to takiego i okazało się, że to cudowna maska z miąższu kiwi i czerwonych alg. Po dokładnym namaszczeniu zostałam owinięta folią, by wzmocnić jeszcze działanie kosmetyków. Spodziewałam się po całej ceremonii doskonałych rezultatów i poprawienia kondycji mojej skóry, która po zimie wyraźnie domagała się lepszego traktowania i poświęcenia jej więcej uwagi, ale po wyswobodzeniu się z kokonu efekt był wręcz spektakularny. Nie mogłam uwierzyć, że w tak krótkim czasie moja skóra stała się promienna, odżywiona i nawilżona. Działanie zabiegu wzmocnił jeszcze wmasowany na koniec egzotyczny balsam, który dodatkowo nadał mojej przesuszonej skórze sprężystości. Pani Ania zapewniła, że zawdzięczam to regenerującym właściwościom ekstraktów z mango i passiflory, wodzie owocowej z kiwi, która zapobiega przedwczesnemu starzeniu oraz aloesowi, bogatemu w witaminę E.

Po zakończeniu zabiegu czułam się tak, jakbym nie tylko poprawiła wygląd skóry, ale wręcz osiągnęła stan harmonii ciała i umysłu. Zapewne dzięki kojącym właściwościom użytych kosmetyków, doświadczonym dłoniom i wiedzy terapeutki, ale też magii miejsca, jakim jest Dwór Elizy mogłam poddać się tak egzotycznym doznaniom zmysłowym. W pełni odprężona opuściłam Centrum SPA, a kiedy minie mi nastrój błogostanu, obiecuję zastanowić się, jaki kolejny zabieg przetestować z myślą o Was.


Magia SPA

Mam na imię Eliza i mam to szczęście, że mogę pracować w magicznym miejscu, jakim jest Hotel SPA Medical Dwór Elizy. Motto tego miejsca: „w zaciszu natury budzimy piękno” całkowicie oddaje wyjątkowość hotelu, który powstał dla wszystkich, którzy w samym sercu Ziemi Kłodzkiej chcą zadbać o swój wygląd i dobre samopoczucie.


Gabinety SPA to moje ulubione miejsce w Dworze Elizy. Nic nie może się równać z panującą tu atmosferą, sprzyjającą wypoczynkowi i regeneracji. Subtelny zapach kosmetyków, relaksująca muzyka i niepowtarzalny klimat gabinetów kamiennych pozwalają oderwać się od rzeczywistości i przenieść swe ciało i umysł do świata harmonii. Podczas takich spacerów uwielbiam oglądać kosmetyki, które swymi zapachami przenoszą w odległe krainy orientu, rajskie ogrody a nawet podmorskie głębiny. Właśnie dzisiaj w trakcie takiej wycieczki, kiedy oglądałam piękne flakoniki i pudełeczka przyszła mi do głowy pewna myśl. Na każdym z nich widnieje informacja, że kosmetyki te powstają w zgodzie z naturą i nie są testowane na zwierzętach. Sprawa oczywista. Wobec tego przetestujmy je na ludziach. Zgłaszam się na ochotnika i z przyjemnością sprawdzę je dla Was, a wrażenia dokładnie opiszę.