Zaintrygował
Was tytuł posta? Pewnie wyobrażacie sobie dziwne składniki
kosmetyków, typu pancerze żuków, zwierzęce sadło, olej z wątroby
wieloryba czy śluz ślimaków. Używa się ich powszechnie i jest to
niezwykle ciekawy temat (muszę go dla was zgłębić w przyszłości)
ale nie tym razem. Posłuchajcie...
Za
oknem piękna pogoda, wobec czego postanowiłam dziś wybrać się do
Centrum SPA żeby zasięgnąć rady jak „odświeżyć” twarz, by
w końcu przestała być szara i zmęczona. Po krótkiej konsultacji
i chwili namysłu Pani Magda zaproponowała mi zabieg dotleniający
Beauty Enhancer. Jego nazwa niewiele mi powiedziała, więc
poprosiłam o więcej szczegółów. Usłyszałam, że po zabiegu
twarz nabierze zdrowego blasku, sprężystości i wigoru. Zabieg
poprawi metabolizm komórkowy, silnie dotleni komórki i zapewni im
lepsze odżywienie, a polecany jest od 30 roku życia, kiedy
obserwujemy pierwsze oznaki starzenia. W tym momencie zawahałam się.
Po 30 roku życia – zgadza się, ale pierwsze oznaki starzenia? To
nie dla mnie. To mnie nie dotyczy. Trzecie, albo czwarte owszem, ale
pierwsze? Na szczęście Pani Magda uspokoiła mnie, zapewniła że
trochę sprawę wyolbrzymiam i ustaliła termin zabiegu.
Niestety
okazało się, że w terminie, kiedy pasował mi zabieg nie ma już
wolnych miejsc, ponieważ wszyscy terapeuci są zajęci. Trzeba było
wczoraj zadzwonić i umówić się, ale nic straconego. Zeszłam do
restauracji i zaszyłam się na kanapie. Poprosiłam kelnera, aby
polecił mi coś ciekawego i wyjątkowego. W odpowiedzi usłyszałam
o kawie Kopi Luwak. Nigdy o takiej kawie nie słyszałam, warto
spróbować. Zanim jeszcze kawa wylądowała na moim stoliku,
dowiedziałam się o niej trochę więcej i z każdą chwilą moje
oczy stawały się coraz większe ze zdziwienia.
Kawa
Kopi Luwak pochodzi z Wietnamu a w jej „produkcji” pomagają
zwierzaki zwane łaskunami. Łaskuny bardzo lubią kawę (oczywiście
nie taką w filiżankach, tylko owoce rosnące na krzaczkach), wobec
czego zajadają ją, wybierając przy tym tylko najbardziej dojrzałe.
Każdy owoc, który wchodzi z jednej strony łaskuna, nieuchronnie
wychodzi z drugiej strony. Na to tylko czekają ludzie. Zbierają
nadtrawione ziarna i poddają dalszej obróbce tak, jak każdą inną
kawę. Ze względu na „unikatowy proces produkcyjny” jest to
jedna z droższych kaw na świecie, a łaskuny na plantacjach
traktowane są lepiej, niż pracujący tam ludzie. Aby podnieść
walory smakowe kawy dokarmia się je wanilią i innymi aromatycznymi
dodatkami, których nuty odnaleźć można później w gorącym
napoju.
Zastanowiłam
się, czy gdybym dowiedziała się tych wszystkich informacji przed
zamówieniem, zdecydowałabym się na Kopi Luwaka? Na pewno tak,
jeszcze prędzej ;-) I bardzo dobrze, bo samo pochodzenie kawy nie
było jedynym zaskoczenie, jakie spotkało mnie tego dnia. Zamiast
spodziewanej filiżanki kawy, na moim stoliku wylądowało urządzonko
przeznaczone do parzenia jej na oryginalny, wietnamski sposób.
Choć
smakosze kawy uważają mieszanie jej z mlekiem za profanację, to
jednak w Wietnamie w taki sposób również jest serwowana. Nie używa
się tu jednak zwykłego mleka, które w tamtejszym klimacie zbyt
szybko się psuje, lecz słodzonego mleka skondensowanego. Znajduje
się ono w filiżance jeszcze przed zaparzaniem, w przeciwieństwie
do naszych metod wlewania mleka już po przyrządzeniu napoju. Na
filiżance umieszcza się metalową zaparzarkę z otworami w dnie, do
której wsypuje się zmieloną kawę. Ubija się ją nakręcając
metalową, dziurkowaną płytkę na gwintowany trzpień, po czym
naczynie uzupełnia się gorącą wodą. Woda przesącza się przez
zwartą warstwę kawy i powoli skapuje do filiżanki. Cały proces
trwa do kilkunastu minut, po których uzyskuje się aromatyczny
napar. W Dworze Elizy, zupełnie jak w Wietnamie cały mój stolik
wypełnił się akcesoriami potrzebnymi do jej zaparzenia oraz
pojemnikiem z kawą. Samodzielnie mogłam dokonać całego rytuału
zaparzania. Bardzo kusiło mnie bliższe przyjrzenie się samej
kawie. Ziarenka wyglądały zupełnie tak, jak wszystkie pozostałe
ziarna kawy, różniły się tylko wielkością: jedne były
mniejsze, drugie większe, nie tak jak kawy kupowane w sklepach,
których ziarna są dokładnie identyczne, jakby dopiero wyszły z
fabryki a nie plantacji. I jeszcze jedna rzecz odróżniała te
ziarna od innych. Zapach. Proszę tylko, powstrzymajcie się w tym
miejscu od komentarzy, ale owszem, wąchałam tą kawę. I wbrew
wcześniejszym przypuszczeniom pachniała cudownie, aksamitnie i
egzotycznie.
Siedziałam
sobie w zacisznej kawiarni, za oknami widziałam zieloność parku i
delektowałam się kawą. Po zaparzeniu można ją wymieszać od razu
z mlekiem, lub pozwolić by pozostało na dnie i osłodziło jedynie
ostatnie łyki kawy. I tu umyśliłam sobie chytry plan. Chciałam
spróbować tej kawy zarówno z mlekiem, jak i bez, ale przecież nie
będę zamawiała dwóch filiżanek naraz. Wobec tego odpiłam połowę
(bez mleka, które znajdowało się na dnie) a później dopiero
wymieszałam ją. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę jej
słodszą wersję, choć na co dzień kawę piję nie słodzoną. A
smak? Całkowicie wyjątkowa, bardzo wyrazista, mocna i lekko
kwaskowata a do tego niezwykle aksamitna. Posiadając o niej wiedzę,
jaką przed chwilą zdobyłam do barmana, czułam nie tylko ukryty
aromat wanilii, ale też egzotyczny zapach azjatyckiego wiatru (jeśli
tylko wiatr może mieć zapach, ja uważam, że tak). Cena kawy (39
zł) jest naprawdę niewygórowana, jak na tak odległą wyprawę,
choćby tylko oczami wyobraźni. Wybrałam się do Dworu Elizy po
relaks dla ciała, a tu niespodziewanie zastałam egzotyczna przygodę
i prawdziwy relaks dla ducha.