W
czwartek postanowiłyśmy z dziewczynami spędzić babski wieczór w
SPA. Zrelaksować się, pośmiać, porozmawiać na poważne tematy i
poplotkować.
We
cztery przyjechałyśmy wieczorem do Dworu Elizy i zaczęłyśmy od
lampki wina. A że w większości byłyśmy bezpośrednio po pracy i
nie zdążyłyśmy w domu zjeść obiadu, zamówiłyśmy Brytfannę
Gospodarza. Dostałyśmy całą brytfannę grillowanych mięs i
warzyw, a do tego dipy i kiszone ogórki. Najadłyśmy się tak
nieprzyzwoicie, że potrzebowałyśmy chwili oddechu, by móc wstać
od stolika. Kierowane wyrzutami sumienia postanowiłyśmy skorzystać
z fitnessu i spalić kalorie na bieżni i rowerkach. Nie był to
najlepszy pomysł, ponieważ ledwo mogłyśmy się poruszać z
pełnymi brzuchami. Przegrupowałyśmy się na basen, by tam wypocząć
i się zrelaksować. To był strzał w dziesiątkę. Po chwili
leniwego pływania (a raczej unoszenia się na wodzie) zdecydowałyśmy
się na rytuał saunowy. Najpierw weszłyśmy do sauny, by posiedzieć
chwilę w ciszy i z przymkniętymi oczami. Po chwili odprężenia,
kiedy zrobiło się naprawdę gorąco, prowadzący rytuał Pan Paweł
rozdał nam pojemniczki z delikatnym peelingiem. Po dokładnym
wmasowaniu go w całe ciało i jeszcze kilku chwilach spędzonych w
saunie, wyszłyśmy z niej, by spłukać resztki specyfiku i
schłodzić się na leżakach przy basenie. Skorzystałyśmy z
pysznego, orzeźwiającego ponczu z kawałkami pomarańczy, arbuza i
chyba melona. Do tego częstowałyśmy się mrożonymi cząstkami
grapefruita i winogron. Kiedy już wypoczęłyśmy przy dźwiękach
muzyki sączącej się z głośników, znowu przeszłyśmy do sauny.
Tym razem po podgrzaniu wmasowałyśmy w skórę balsam miodowy a po
nim krem jogurtowy. Było przy tym sporo śmiechu, bo w gorącej
atmosferze sauny zastanawiałyśmy się, czy wmasowujemy w siebie
jeszcze krem, czy już swój własny pot. Musiał to być jakiś
specjalny krem, który wchłania się w wysokiej temperaturze. Taki
domowy krem lub balsam chyba spłynąłby po nogach razem z potem?
Właściwie to nie wiem, nigdy do tej pory nie kremowałam się w
saunie, może wy macie jakieś doświadczenia w tej kwestii? W
każdym razie ten krem wchłonął się doskonale. Po wyjściu z
sauny efekt był piorunujący. Usiadłyśmy na leżakach by wypocząć.
Nie mogłyśmy uwierzyć, że w tak krótkim czasie skóra może stać
się aż tak gładka i delikatna.
Goście hotelowi pływający w
basenie patrzyli się na nas dziwnym wzrokiem, kiedy przez dobre
dziesięć minut dotykałyśmy z niedowierzaniem swoich rąk, ramion
i nóg. Cały rytuał odprężył nas do tego stopnia, że nie
miałyśmy ochoty ruszać się z leżaków (nie bez znaczenia był
fakt, że tuż obok ustawiona była misa z ponczem. Do tej pory nie
ustaliłyśmy, czy melon w nim był, czy nie, jednak bez wątpliwości
wyczułyśmy tam delikatną nutą alkoholu, co również nie
pozwoliło nam się stamtąd oddalić). Dopiero gdy poncz „dobiegł
końca” odświeżyłyśmy się raz jeszcze i przegrupowałyśmy się
do restauracji. Czułyśmy się trochę nieswojo z oklapniętymi
włosami i brakiem makijażu, gdy tymczasem rozpoczynał się
koncert. Na szczęście ukryłyśmy się przy najodleglejszym stoliku
i próbowałyśmy zgadywać tytuły utworów. Pan Maciej pięknie
grał na pianinie standardy jazzowe i utwory z muzyki filmowej.
Stworzył świetny nastrój, szkoda tylko, że nie jesteśmy zbyt
uzdolnione muzycznie. Poddałyśmy się szybko i przestałyśmy
odgadywać wykonawców. Inni goście wykazali się chyba większym
obyciem, bo z łatwością wymieniali tytuły i kompozytorów. Cóż,
nie można być doskonałym we wszystkim ;-)
Na koniec spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka: widowiskowy pokaz płonącej wieży z Sambuki. Kelner ustawił wieżę z kieliszków po których spływał płonący alkohol. Po przyjściu do domu zaraz sprawdziłam czym jest ta sambuka. Okazuje się, że to włoski likier anyżkowo-ziołowo-owocowy podawany najczęściej w sposób "con la mosca" – do likieru wrzuca się nieparzystą liczbę ziaren kawy i podpala powierzchnię. Gdy alkohol się wypali, zdmuchuje się płomień i wypija napój a ziarna kawy żuje.
Na koniec spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka: widowiskowy pokaz płonącej wieży z Sambuki. Kelner ustawił wieżę z kieliszków po których spływał płonący alkohol. Po przyjściu do domu zaraz sprawdziłam czym jest ta sambuka. Okazuje się, że to włoski likier anyżkowo-ziołowo-owocowy podawany najczęściej w sposób "con la mosca" – do likieru wrzuca się nieparzystą liczbę ziaren kawy i podpala powierzchnię. Gdy alkohol się wypali, zdmuchuje się płomień i wypija napój a ziarna kawy żuje.
To
był niezapomniany wieczór i koniecznie będziemy musiały go
powtórzyć, tyle, że ilość chętnych ciągle rośnie. Gdy
opowiadam o tym wypadzie znajomym, każda chce się do nas dołączyć.
Tylko jak my się później wszystkie pomieścimy w saunie???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz