wtorek, 24 czerwca 2014

Szukam testerki, która opowie nam czym jest Marine Colagen Treatment

W Centrum Kosmetycznym Dworu Elizy nowości. Trzy nowe zabiegi anti-age do twarzy sprawiają, że powitamy lato z promienną, gładką i idealnie nawilżoną twarzą. Opiszę Wam zabieg, który jest prawdziwym hitem, a jego wspaniałe efekty utrzymują się naprawdę długo. Jeden szkopuł w tym, że znam tylko teorię. Jeszcze tego zabiegu nie testowałam. O to poproszę Was. Śledźcie naszego facebooka, szczegóły już niebawem.

Tymczasem parę słów, dla kogo zabieg jest skierowany. Marine Collagen Treatment to głębokie odżywienie i wygładzenie zmarszczek skierowane do Pań, których skóra potrzebuje głębokiego nawilżenia. A kto by nie potrzebował? Zanieczyszczone środowisko, klimatyzowane pomieszczenia i nieostrożne opalanie sprawiają, że nasza skóra jest nadmiernie przesuszona. Tak z ręką na sercu, która z nas wypija zalecane 2 litry wody mineralnej dziennie? Chylę czoła przed tymi, które sumiennie tego pilnują.

W nie sprzyjającym środowisku skóra się odwadnia. A kiedy się odwadnia, wtedy przedwcześnie się starzeje i pojawiają się zmarszczki. Zabieg Marine Collagen Treatment nie tylko wygładzi drobne zmarszczki spowodowane odwodnieniem skóry, ale też stworzy barierę ochronną przeciw odparowaniu wody z zewnętrznych warstw naskórka. Aktywne składniki, jakie wykorzystamy w zabiegu to m.in. peptydy morskiego kolagenu ze skóry rekina żarłacza (czy widziałyście kiedyś rekina z przesuszoną skórą?) i czerwone algi bogate w żelazo, witaminy i aminokwasy. Prawdziwa morska uczta dla skóry.

Zabieg potrwa 60 minut. Na początek demakijaż, oczyszczenie i peeling, później nawilżenie i masaż twarzy (nie zdradzam wszystkich szczegółów, zaznaczam tylko kolejność czynności, abyście wiedziały, czego się spodziewać). Później przyjdzie czas na maskę i krem, osobny na twarz i szyję a osobny na okolice oczu. A na koniec zachwycone spojrzenie na widok własnego odbicia w lustrze.

Już nie długo ktoś z Was na własnej skórze będzie mógł przekonać się jakich spektakularnych efektów można spodziewać się po Marine Collagen Treatment.

A tymczasem śledźcie naszego facebooka, szczegóły już wkrótce.
Sanus per aquam

wtorek, 3 czerwca 2014

Zabieg dotleniający na twarz BEAUTY ENHANCER

Doczekałam się w końcu wyczekiwanego zabiegu. Dużo sobie po nim obiecywałam i nie zawiodłam się. Pani Ania zaczęła od demakijażu i przystąpiła do peelingu, który przygotował skórę do dalszych „procedur”. Jakby przyjemności było mało, peeling połączony był z delikatnym masażem, który poprawia owal twarzy i pobudza układ krwionośny i limfatyczny. To oczywiście informacje usłyszane w trakcie zabiegu od Pani Ani. Ja wiedziałam tylko, że masaż jest przyjemny a nawet bardzo przyjemny.
 Po masażu nadszedł czas najpierw na nałożenie emulsji (zwanej fachowo koncentratem dotleniającym zawierającym koktajl witamin, mikro i makroelementów), która zapobiega starzeniu się skóry a po nim maskę. Pani Ania najpierw nałożyła mi na twarz „gumową substancję”, którą pokryła srebrną folią. Substancja okazała się ujędrniającą maską ze Spiruliną – niebieską algą, którą stosowali już Aztekowie. 
Aztecs harvesting blue-green algae from lakes in the valley of Mexico. Drawing in Human Nature, March 1978. (by Peter T. Furst).
Co prawda 400 lat temu była ona składnikiem diety, a nie kosmetyków, ale już wtedy dostrzeżono jej właściwości zbawienne dla organizmu. Pierwszy raz w życiu usłyszałam o Spirulinie, więc po powrocie do domu zaraz przeprowadziłam śledztwo, by dowiedzieć się cóż to takiego i wyniki mnie zaskoczyły. Spirulina jest dobra na wszystko. Nawilża, działa przeciwutleniająco, nadaje się doskonale zarówno do cery tłustej i trądzikowej, którą odżywia i regeneruje, oraz do cery suchej, zniszczonej i dojrzałej, którą wygładza i ujędrnia. W internecie znalazłam zdjęcia pokazujące sposób pozyskiwania alg. Zobaczcie jak suszą się na słonecznej plaży (zdjęcie na dole).
 
Tymczasem na mojej twarzy maska z folią zastygły w jedną całość tak, że po zakończeniu tej części zabiegu Pani Ania z łatwością zdjęła je "w jednym kawałku" a w ich miejsce nałożyła krem dotleniający, wmasowując go delikatnie w skórę. Moje twarz stała się wyraźnie bardziej napięta, jak po liftingu, nawilżona i wygładzona. Gorąco polecam, warto było na ten zabieg trochę poczekać.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Miał być zabieg na twarz a były odchody azjatyckiego futrzaka

Zaintrygował Was tytuł posta? Pewnie wyobrażacie sobie dziwne składniki kosmetyków, typu pancerze żuków, zwierzęce sadło, olej z wątroby wieloryba czy śluz ślimaków. Używa się ich powszechnie i jest to niezwykle ciekawy temat (muszę go dla was zgłębić w przyszłości) ale nie tym razem. Posłuchajcie...
Za oknem piękna pogoda, wobec czego postanowiłam dziś wybrać się do Centrum SPA żeby zasięgnąć rady jak „odświeżyć” twarz, by w końcu przestała być szara i zmęczona. Po krótkiej konsultacji i chwili namysłu Pani Magda zaproponowała mi zabieg dotleniający Beauty Enhancer. Jego nazwa niewiele mi powiedziała, więc poprosiłam o więcej szczegółów. Usłyszałam, że po zabiegu twarz nabierze zdrowego blasku, sprężystości i wigoru. Zabieg poprawi metabolizm komórkowy, silnie dotleni komórki i zapewni im lepsze odżywienie, a polecany jest od 30 roku życia, kiedy obserwujemy pierwsze oznaki starzenia. W tym momencie zawahałam się. Po 30 roku życia – zgadza się, ale pierwsze oznaki starzenia? To nie dla mnie. To mnie nie dotyczy. Trzecie, albo czwarte owszem, ale pierwsze? Na szczęście Pani Magda uspokoiła mnie, zapewniła że trochę sprawę wyolbrzymiam i ustaliła termin zabiegu.
Niestety okazało się, że w terminie, kiedy pasował mi zabieg nie ma już wolnych miejsc, ponieważ wszyscy terapeuci są zajęci. Trzeba było wczoraj zadzwonić i umówić się, ale nic straconego. Zeszłam do restauracji i zaszyłam się na kanapie. Poprosiłam kelnera, aby polecił mi coś ciekawego i wyjątkowego. W odpowiedzi usłyszałam o kawie Kopi Luwak. Nigdy o takiej kawie nie słyszałam, warto spróbować. Zanim jeszcze kawa wylądowała na moim stoliku, dowiedziałam się o niej trochę więcej i z każdą chwilą moje oczy stawały się coraz większe ze zdziwienia.
Kawa Kopi Luwak pochodzi z Wietnamu a w jej „produkcji” pomagają zwierzaki zwane łaskunami. Łaskuny bardzo lubią kawę (oczywiście nie taką w filiżankach, tylko owoce rosnące na krzaczkach), wobec czego zajadają ją, wybierając przy tym tylko najbardziej dojrzałe. Każdy owoc, który wchodzi z jednej strony łaskuna, nieuchronnie wychodzi z drugiej strony. Na to tylko czekają ludzie. Zbierają nadtrawione ziarna i poddają dalszej obróbce tak, jak każdą inną kawę. Ze względu na „unikatowy proces produkcyjny” jest to jedna z droższych kaw na świecie, a łaskuny na plantacjach traktowane są lepiej, niż pracujący tam ludzie. Aby podnieść walory smakowe kawy dokarmia się je wanilią i innymi aromatycznymi dodatkami, których nuty odnaleźć można później w gorącym napoju.
Zastanowiłam się, czy gdybym dowiedziała się tych wszystkich informacji przed zamówieniem, zdecydowałabym się na Kopi Luwaka? Na pewno tak, jeszcze prędzej ;-) I bardzo dobrze, bo samo pochodzenie kawy nie było jedynym zaskoczenie, jakie spotkało mnie tego dnia. Zamiast spodziewanej filiżanki kawy, na moim stoliku wylądowało urządzonko przeznaczone do parzenia jej na oryginalny, wietnamski sposób.
Choć smakosze kawy uważają mieszanie jej z mlekiem za profanację, to jednak w Wietnamie w taki sposób również jest serwowana. Nie używa się tu jednak zwykłego mleka, które w tamtejszym klimacie zbyt szybko się psuje, lecz słodzonego mleka skondensowanego. Znajduje się ono w filiżance jeszcze przed zaparzaniem, w przeciwieństwie do naszych metod wlewania mleka już po przyrządzeniu napoju. Na filiżance umieszcza się metalową zaparzarkę z otworami w dnie, do której wsypuje się zmieloną kawę. Ubija się ją nakręcając metalową, dziurkowaną płytkę na gwintowany trzpień, po czym naczynie uzupełnia się gorącą wodą. Woda przesącza się przez zwartą warstwę kawy i powoli skapuje do filiżanki. Cały proces trwa do kilkunastu minut, po których uzyskuje się aromatyczny napar. W Dworze Elizy, zupełnie jak w Wietnamie cały mój stolik wypełnił się akcesoriami potrzebnymi do jej zaparzenia oraz pojemnikiem z kawą. Samodzielnie mogłam dokonać całego rytuału zaparzania. Bardzo kusiło mnie bliższe przyjrzenie się samej kawie. Ziarenka wyglądały zupełnie tak, jak wszystkie pozostałe ziarna kawy, różniły się tylko wielkością: jedne były mniejsze, drugie większe, nie tak jak kawy kupowane w sklepach, których ziarna są dokładnie identyczne, jakby dopiero wyszły z fabryki a nie plantacji. I jeszcze jedna rzecz odróżniała te ziarna od innych. Zapach. Proszę tylko, powstrzymajcie się w tym miejscu od komentarzy, ale owszem, wąchałam tą kawę. I wbrew wcześniejszym przypuszczeniom pachniała cudownie, aksamitnie i egzotycznie. 
Siedziałam sobie w zacisznej kawiarni, za oknami widziałam zieloność parku i delektowałam się kawą. Po zaparzeniu można ją wymieszać od razu z mlekiem, lub pozwolić by pozostało na dnie i osłodziło jedynie ostatnie łyki kawy. I tu umyśliłam sobie chytry plan. Chciałam spróbować tej kawy zarówno z mlekiem, jak i bez, ale przecież nie będę zamawiała dwóch filiżanek naraz. Wobec tego odpiłam połowę (bez mleka, które znajdowało się na dnie) a później dopiero wymieszałam ją. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę jej słodszą wersję, choć na co dzień kawę piję nie słodzoną. A smak? Całkowicie wyjątkowa, bardzo wyrazista, mocna i lekko kwaskowata a do tego niezwykle aksamitna. Posiadając o niej wiedzę, jaką przed chwilą zdobyłam do barmana, czułam nie tylko ukryty aromat wanilii, ale też egzotyczny zapach azjatyckiego wiatru (jeśli tylko wiatr może mieć zapach, ja uważam, że tak). Cena kawy (39 zł) jest naprawdę niewygórowana, jak na tak odległą wyprawę, choćby tylko oczami wyobraźni. Wybrałam się do Dworu Elizy po relaks dla ciała, a tu niespodziewanie zastałam egzotyczna przygodę i prawdziwy relaks dla ducha.