poniedziałek, 2 czerwca 2014

Miał być zabieg na twarz a były odchody azjatyckiego futrzaka

Zaintrygował Was tytuł posta? Pewnie wyobrażacie sobie dziwne składniki kosmetyków, typu pancerze żuków, zwierzęce sadło, olej z wątroby wieloryba czy śluz ślimaków. Używa się ich powszechnie i jest to niezwykle ciekawy temat (muszę go dla was zgłębić w przyszłości) ale nie tym razem. Posłuchajcie...
Za oknem piękna pogoda, wobec czego postanowiłam dziś wybrać się do Centrum SPA żeby zasięgnąć rady jak „odświeżyć” twarz, by w końcu przestała być szara i zmęczona. Po krótkiej konsultacji i chwili namysłu Pani Magda zaproponowała mi zabieg dotleniający Beauty Enhancer. Jego nazwa niewiele mi powiedziała, więc poprosiłam o więcej szczegółów. Usłyszałam, że po zabiegu twarz nabierze zdrowego blasku, sprężystości i wigoru. Zabieg poprawi metabolizm komórkowy, silnie dotleni komórki i zapewni im lepsze odżywienie, a polecany jest od 30 roku życia, kiedy obserwujemy pierwsze oznaki starzenia. W tym momencie zawahałam się. Po 30 roku życia – zgadza się, ale pierwsze oznaki starzenia? To nie dla mnie. To mnie nie dotyczy. Trzecie, albo czwarte owszem, ale pierwsze? Na szczęście Pani Magda uspokoiła mnie, zapewniła że trochę sprawę wyolbrzymiam i ustaliła termin zabiegu.
Niestety okazało się, że w terminie, kiedy pasował mi zabieg nie ma już wolnych miejsc, ponieważ wszyscy terapeuci są zajęci. Trzeba było wczoraj zadzwonić i umówić się, ale nic straconego. Zeszłam do restauracji i zaszyłam się na kanapie. Poprosiłam kelnera, aby polecił mi coś ciekawego i wyjątkowego. W odpowiedzi usłyszałam o kawie Kopi Luwak. Nigdy o takiej kawie nie słyszałam, warto spróbować. Zanim jeszcze kawa wylądowała na moim stoliku, dowiedziałam się o niej trochę więcej i z każdą chwilą moje oczy stawały się coraz większe ze zdziwienia.
Kawa Kopi Luwak pochodzi z Wietnamu a w jej „produkcji” pomagają zwierzaki zwane łaskunami. Łaskuny bardzo lubią kawę (oczywiście nie taką w filiżankach, tylko owoce rosnące na krzaczkach), wobec czego zajadają ją, wybierając przy tym tylko najbardziej dojrzałe. Każdy owoc, który wchodzi z jednej strony łaskuna, nieuchronnie wychodzi z drugiej strony. Na to tylko czekają ludzie. Zbierają nadtrawione ziarna i poddają dalszej obróbce tak, jak każdą inną kawę. Ze względu na „unikatowy proces produkcyjny” jest to jedna z droższych kaw na świecie, a łaskuny na plantacjach traktowane są lepiej, niż pracujący tam ludzie. Aby podnieść walory smakowe kawy dokarmia się je wanilią i innymi aromatycznymi dodatkami, których nuty odnaleźć można później w gorącym napoju.
Zastanowiłam się, czy gdybym dowiedziała się tych wszystkich informacji przed zamówieniem, zdecydowałabym się na Kopi Luwaka? Na pewno tak, jeszcze prędzej ;-) I bardzo dobrze, bo samo pochodzenie kawy nie było jedynym zaskoczenie, jakie spotkało mnie tego dnia. Zamiast spodziewanej filiżanki kawy, na moim stoliku wylądowało urządzonko przeznaczone do parzenia jej na oryginalny, wietnamski sposób.
Choć smakosze kawy uważają mieszanie jej z mlekiem za profanację, to jednak w Wietnamie w taki sposób również jest serwowana. Nie używa się tu jednak zwykłego mleka, które w tamtejszym klimacie zbyt szybko się psuje, lecz słodzonego mleka skondensowanego. Znajduje się ono w filiżance jeszcze przed zaparzaniem, w przeciwieństwie do naszych metod wlewania mleka już po przyrządzeniu napoju. Na filiżance umieszcza się metalową zaparzarkę z otworami w dnie, do której wsypuje się zmieloną kawę. Ubija się ją nakręcając metalową, dziurkowaną płytkę na gwintowany trzpień, po czym naczynie uzupełnia się gorącą wodą. Woda przesącza się przez zwartą warstwę kawy i powoli skapuje do filiżanki. Cały proces trwa do kilkunastu minut, po których uzyskuje się aromatyczny napar. W Dworze Elizy, zupełnie jak w Wietnamie cały mój stolik wypełnił się akcesoriami potrzebnymi do jej zaparzenia oraz pojemnikiem z kawą. Samodzielnie mogłam dokonać całego rytuału zaparzania. Bardzo kusiło mnie bliższe przyjrzenie się samej kawie. Ziarenka wyglądały zupełnie tak, jak wszystkie pozostałe ziarna kawy, różniły się tylko wielkością: jedne były mniejsze, drugie większe, nie tak jak kawy kupowane w sklepach, których ziarna są dokładnie identyczne, jakby dopiero wyszły z fabryki a nie plantacji. I jeszcze jedna rzecz odróżniała te ziarna od innych. Zapach. Proszę tylko, powstrzymajcie się w tym miejscu od komentarzy, ale owszem, wąchałam tą kawę. I wbrew wcześniejszym przypuszczeniom pachniała cudownie, aksamitnie i egzotycznie. 
Siedziałam sobie w zacisznej kawiarni, za oknami widziałam zieloność parku i delektowałam się kawą. Po zaparzeniu można ją wymieszać od razu z mlekiem, lub pozwolić by pozostało na dnie i osłodziło jedynie ostatnie łyki kawy. I tu umyśliłam sobie chytry plan. Chciałam spróbować tej kawy zarówno z mlekiem, jak i bez, ale przecież nie będę zamawiała dwóch filiżanek naraz. Wobec tego odpiłam połowę (bez mleka, które znajdowało się na dnie) a później dopiero wymieszałam ją. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę jej słodszą wersję, choć na co dzień kawę piję nie słodzoną. A smak? Całkowicie wyjątkowa, bardzo wyrazista, mocna i lekko kwaskowata a do tego niezwykle aksamitna. Posiadając o niej wiedzę, jaką przed chwilą zdobyłam do barmana, czułam nie tylko ukryty aromat wanilii, ale też egzotyczny zapach azjatyckiego wiatru (jeśli tylko wiatr może mieć zapach, ja uważam, że tak). Cena kawy (39 zł) jest naprawdę niewygórowana, jak na tak odległą wyprawę, choćby tylko oczami wyobraźni. Wybrałam się do Dworu Elizy po relaks dla ciała, a tu niespodziewanie zastałam egzotyczna przygodę i prawdziwy relaks dla ducha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz